Spis treści
Co do auta z USA? Posłuchać, pojechać, przeżyć!
Ludzkie ucho jest niesamowitym urządzeniem odbioru. W ścisłej współpracy z mózgiem pozwala nam rozumieć krzyk, szept, jęk, dźwięk ukochanego silnika, potworne katusze w horrorze i przede wszystkim – muzykę. Sting powiedział kiedyś, że muzyka to dźwięki i cisza, a niepohamowany gitarzysta Deep Purple, Ritchie Blackmore uznał wiekopomnie że najważniejsza muzyka to taka która wpada w ucho i w nim zostaje, dodając, że ognie są jeszcze żywe i rock ma się całkiem nieźle. No więc dobrze, nasłuchaliśmy się widlastych ósemek, wydechów Flow Master, odgłosów palenia gumy i niezłomnych szumów wiatru. Sprowadziliśmy z USA ukochane auto, nowe czy używane, nieważne – nasze, w którym się kochaliśmy i którego potrzebowaliśmy by żyć. Stoi w garażu, gotowe by gnać po horyzont, wszak amerykańskie – to do jeżdżenia stworzone. Przetrwaliśmy niemiłosiernie dłużący się czas, odkąd je kupiliśmy, zaadoptowaliśmy i przyjęliśmy jako członka rodziny. Auto Office przebrnęło za nas przez całą dokumentację, wsiadamy, przekręcamy kluczyk, jest silnik i brak tylko... muzyki. Takiej, która naszej steranej codziennością duszy transplantuje młode nogi. Takiej, która za kierownicą porwie poczucie strachu, niepewności, która najbardziej szarą rzeczywistość rozwieje gniewem i twórczą furią. Kilka płyt, których słuchać można za kółkiem w nieskończoność, przedstawiam poniżej – wybór jest oczywiście subiektywny.
Deep Purple, „Made In Japan” 1972
Od pierwszych dźwięków wiadomo, że mamy do czynienia z najlepszą orkiestrą rockową wszech czasów. Niepohamowana, ognista twórcza furia, szaleństwo wykonawcze, genialne solówki, obłędne tempo. Kwintet Blackmore – Lord – Paice – Gillan – Glover w najlepszym wydaniu. Już otwierające „Highway Star” burzy monotonię z gracją średniej wielkości ładunku nuklearnego, udanie podtrzymane kanonadą gitarową w „Child in Time” i dzikim wrzaskiem wokalisty. To płyta na naprawdę złe dni – potrafi rozchmurzyć, rozwiać smutek, przegnać chmury znad głowy. Mimo prawie piątego krzyżyka nadal świetnie się jej słucha. Pojedynki gitary, wokalu i klawiszy należą dziś do panteonu muzyki rockowej i kapitalnie oddają ducha tamtych wspaniałych czasów. Pomnik Purple wystawiają sobie idealną równowagą między duchem płytowych pierwowzorów a obłędną improwizacją koncertową. Nie było drugiego takiego zespołu, który w tamtych czasach młóciłby muzykę z takim jadem. To jest jak cios w szczękę, z półobrotu bo po japońsku. Jeśli jesteśmy w kwestii motoryzacyjnej – Ritchie Blackmore uwielbia Mercedesy (do dziś przyjeżdża w nich na koncerty). Kilka znajdzie się na naszej stronie. Słuchamy - sprowadzamy z USA - jeździmy.
AC/DC, „Let There Be Rock” 1978
Nieco przekornie, bo uwielbiane są późniejsze „Highway To Hell”, „Back In Black” czy doskonały „Razors Edge”. Najbardziej jednak utkwił mi w głowie ten album. Angus wspominał, że podczas nagrywania eksplodowały mu wzmacniacze jednak jego brat, Malcolm, zabronił mu przestać grać. Ta agresja w atakowaniu dźwięków i świeżość, niemal punkowa energia przelana na klasyczny bluesrockowy krwisty stek, do dziś jest idealnym połączeniem, przez które AC/DC trwa na szczycie rockowej ekstraklasy. Ta płyta ma jednak to „coś”, ten twórczy fluid, który za kółkiem uwalnia pozytywne endorfiny, daje kopa za pomocą surowej stali, a nie wygładzonego plastiku. Bon Scott wspaniale tu śpiewa, nie tylko w utworze tytułowym czy otwierającym całość „Go Down”. Solówki Angusa są drapieżne i pełne przestrzeni, a sekcja rytmiczna dokonuje cudów próbując temu wszystkiemu nadać prosty w przekazie obraz. To bardzo niedoceniany album, pełen perełek brzmieniowych, w korzeniach jeszcze bluesowy, w pniu – bardzo rockowy a u wierzchołka wręcz dziki i nieokrzesany. Jak spieniła was teściowa, żona, szef – to będzie Wasz numer jeden. Wielkim admiratorem motoryzacyjnego świata jest następca Bona, Brian Johnson, który w swoim garażu ma kilkanaście naprawdę pięknych samochodów. Kilka z nich na pewno znajdziecie w Stanach. Sprowadzać, włączać, gnać!
Pink Floyd, „Division Bell”, 1994
Coś z zupełnie innej strony rockowej barykady. Pink Floyd, muzyka stworzona przez studentów architektury, urzeka tu przekazem. Floyd nigdy nie był tak popowy, tak piosenkowy i tak mało niepokojący, a mimo to zespół wspiął się na absolutne wyżyny maestrii nagrywając tę płytę. Smaczków jest tu całe mnóstwo, grupa ma tu spójny, porywający charakter, a nieco nostalgiczna zawartość idealnie pasuje na długie przejazdy w samotności, gdy człowiek szuka czegoś dla siebie, oddechu, uspokojenia, zrozumienia. Czasami mam wrażenie, że te nuty otwierają w środku jakieś nowe bramy, nowy świat, pozwalają na dystans i ironię. Jest trochę jak żeglowanie – spokojne, piękne, dostojne. Jeśli wybieracie się w góry i potrzebujecie czegoś, co odetnie Was od mało kolorowej codzienności, będzie to rzecz idealna. Niepokojący utwór tytułowy, bliskie dokonaniom U2 „Coming Back To Life” czy „Lost For Words” będą cudownym partnerem w każdej podróży, najlepiej – w tej dalekiej, by płyty wysłuchać w całości i móc dać się ponieść przejrzystemu, ciepłemu brzmieniu. David Gilmour, gitarzysta tej kultowej formacji, zasłynie jeszcze nie raz, choćby ostatnią płytą solową, „Rattle That Lock”, a jego wielki floydowski adwersarz, Roger Waters urzekł mnie albumem „Is This The Life We Really Want?”. „Division Bell” to jednak ostatni album prawdziwego Pink Floyd, w którym duch Watersa jeszcze się unosi, a zmysł aranżacyjny Gilmoura przybiera formę barokowego przepychu i skromności mnicha. Waters ukochał Rolls Royce'a (ma dwa). David Gilmour powoził kiedyś Ferrari Testarossa, a wielką kolekcję aut ma perkusista, Nick Mason. Teraz do kompletu potrzebujemy jeszcze sprowadzić z USA Buicka Rivierę, zasiąść w przepastnej kanapie i jechać, aż złapią nas cienie nocy – i brzmienie floydowskiego dzwonu.
Whitesnake „Forevermore”, 2011
Świeża rzecz bardzo zasłużonego dla rocka głosu – Davida Coverdale'a, który od rozstania z Deep Purple (był wokalistą tej formacji w latach 1974-76) z niesłabnącym powodzeniem dowodził własnym zespołem, Whitesnake. Coverdale cztery dekady temu, gdy eksplodował punk, wymyślił sobie, że to piosenki są gwiazdami, a składy mogą się zmieniać. I zmieniały się, bardzo często nawet. „Forevermore” to jednak, w odróżnieniu od oklepanego albumu „1987” czy nastrojowego „Restless Heart” rzecz wyjątkowa – pokazuje bowiem, jak klasyczny rockowy frontman odnajduje się w nowoczesnym, upstrzonym gwiazdkami świecie. Album ma tę zaletę, że po latach wspaniale się go słucha i nie stracił nigdzie na jakości, brzmieniu czy wymowie. Ideą przewodnią Davida zawsze była miłość i jest ona nieustannie obecna w jego utworach, przez co płyty Whitesnake świetnie nadają się dla podróżujących amerykańskim autem par. Przez lata pracy zespół wypracował też własną, bardzo udaną formułę muzyczną wspaniale łączącą przejrzystość melodii i metalowy pazur. I ten kierunek nieustannie eksploruje, chociaż zdarzają się wycieczki w stronę akustyki czy utworów o bardziej southernrockowym brzmieniu, jak choćby „Fare The Well”czy „Whipping Boy Blues”. Potrafi jednak Biały Wąż na tej płycie ukąsić, i to bardzo bardzo mocno – w „Evil Ways” chociażby czuć wręcz dymiącą stal. W utworze tytułowym – maestrię wykonania i pewną majestatykę. W „Steal Your Heart Away” - rockowy kopniak. Porównując „Forevermore” i współczesne płyty choćby Deep Purple, otrzymujemy o wiele rzetelniejsze i prawdziwe, szczere granie. Idealne auto dla Whitesnake? Coś z dużą kanapą, koniecznie – Challenger oferuje sporo miejsca, doskonały będzie także Ford F150. Wszystko do kupienia – i sprowadzenia. Za emocje podczas jazdy i postoju Whitesnake doskonale się zatroszczy.
Kid Rock, „Born Free”, 2010
Ostatnia pozycja za kółko to rodowity Amerykanin, Kid Rock. Kid Rock, a w zasadzie Robert James Ritchie, początkowo meandrował po zakolach hiphopu, by tą płytą wypłynąć na bardzo szerokie wody – album był inny od wszystkiego, co do tej pory firmował. Ma rewelacyjne, świeże i przestronne brzmienie. Bardzo dużo tu naleciałości Lynyrd Skynnyrd czy Molly Hatchett, a więc gigantów southern rocka. Ale śpiewanie – przefantastyczne. Wokalista z charakterystyczną, lekką chrypką i porywającymi tekstami trafnie oddaje ducha pierwotnego amerykańskiego stylu życia i tęsknoty za nim, co zjednało mu tyle fanów ile przeciwników. To na tej płycie znajdziemy wspaniały duet „Collide” nagrany z Sheryl Crow i legendarnym Bobem Segerem na pianinie. Mamy nieco mocniejszy „Rock Bottom Blues” czy nostalgiczne „Time Like These”, ale najlepszy jest zdecydowanie utwór tytułowy, z przekrojowym rozliczającym przeszłość tekstem i wspaniałym klipem który dziś ogląda się niezwykle przyjemnie. „Born Free” to nowa jakość dla Kid Rocka, i kierunek, który obrał na następnych płytach. Jak nie byłby kontrowersyjny jako artysta, tą płytą udowodnił pewną dojrzałość i zamknął usta niedowiarkom. Świetnie się tego albumu słucha, świetnie przy nim jeździ. Chevrolet wypuścił specjalną wersję Silverado, którą firmuje muzyk, jako idealne amerykańskie auto. Można je oczywiście sprowadzić i przetestować, czy będzie pasować na polskie drogi. Z pewnością przeniesie nas to na prerie Teksasu z rogami nad drzwiami knajpy, może da pewien zastrzyk energii, może zastanowienia – muzyka to siła, która łączy. Nawet kontynenty.
Mam nadzieję, że kilka perełek znaleźliście dla siebie. Reszty musicie poszukać w rozległej galerii Auto Office. Zapraszamy.